Mistrzyni monodramu: To boskie uczucie

Irena Jun jest uznawana za mistrzynię monodramu. Wybitna aktorka będzie gościem X Ogólnopolskich Spotkań z Monodramem “O Złotą Podkowę Pegaza”. Czym dla niej jest monodram i jakie uczucie jej towarzyszą, gdy jest sama na scenie?

O tym wszystkim Irena Jun opowiedziała w wywiadzie, którego w 2005 roku udzieliła podczas XL Ogólnopolskiego Przeglądu Teatrów Małych Form “Kontrapunkt”.

Spotkania z Monodramem „O ZŁOTĄ PODKOWĘ PEGAZA”

Ewa Podgajna: – Lubi Pani być monodramistką …
Irena Jun: – Można sobie samemu wybrać teatr i można się z nim znaleźć sam na sam. To jest bardzo ważne, bo jeżeli się lubi literaturę, potrzebuje jej i uważa za język łączący nas z rzeczywistością, to pragnie się samodzielności w tym względzie, która nie jest nam dana przez tzw. teatr instytucjonalny. Dlaczego? Bo taki teatr służy swoim własnym celom, np. repertuarowym, koncepcyjnym, które niekoniecznie muszą się godzić z naszymi potrzebami. A bardzo się pragnie być samotnym żeglarzem. Brać tę swoją łódkę i płynąć. Samemu. I spotkać się z publicznością i dowiedzieć się od niej, że chce mówić z nami tym samym językiem.

– Widz w monodramie jest tak blisko aktora, że może Pani zaglądać w jego oczy.
– Kiedy zaczynałam grać na scenie w teatrze nazwijmy go tradycyjnym, było w złym guście, kiedy aktor patrzył na widownię. Teraz widza bierzemy za poły, atakujemy, obrzucamy jajkami lub obdarzamy chlebem. Tamta konwencja się przełamała.

Rzeczywiście w teatrze jednego aktora widz jest bardzo blisko i widz jest kimś, jest partnerem. Można zobaczyć w jego oku, czy idziemy do przodu, czy jesteśmy razem, i wyczytać w jego oczach jakiś rodzaj akceptacji.

P1450472
– Jakie to uczucie?

– Boskie. To jakby sprawdzanie kreacji stwarzania świata. Czy świat, który stwarzam, się realizuje? To boskie uczucie, które prowokuje do jakiegoś ryzyka wykonawczego. Do dopuszczenia widza w głąb mnie samej, w tę sferę moich wzruszeń, bo tekst porusza mnie.

– Pani słynie z doceniania plastyki.
– Kiedy zaczynałam, monodram był w powijakach. „Mnie wystarcza tylko stolik i krzesełko” – mówili aktorzy. Ja jednak chowana w teatrze Szajny, a potem w dojrzałym życiu aktorskim w Teatrze Grzegorzewskiego, zdałam sobie sprawę, czym naprawdę może być element sceniczny, który towarzyszy mi w monodramie. Na scenie od zawsze staram się o plastykę towarzyszącą. Staram się jak najwięcej wyciągnąć z tego partnera, żeby to nie był tylko element dekoratorstwa, ale żeby przemawiał językiem metafory.
W inscenizacji „Sonaty Księżycowej” Szajna wymyślił, że zagram starą kobietę. Myślałam, co ja z tym zrobię, bo byłam wtedy młoda. A on nie widział w tym żadnego problemu. Zaproponował dwie podarte tiulowe szmaty jako ściany domu. Stary fotel z owiniętymi papierem klozetowym nogami, który natychmiast nabierał znaków czasu. Ja w marynarce męskiej przewracanej na drugą stronę.

Ten rodzaj plastycznego myślenia uświadomił mi olbrzymi zakres możliwości działania, jakie zyskuje wtedy aktor. I zawsze starałam się znaleźć jeden element, który pozwala na wiele znaczeń. A dla widza też tekst staje się bardziej metaforyczny. Widz potrzebuje dodatkowego znaku.

Spotkania z Monodramem „O ZŁOTĄ PODKOWĘ PEGAZA”

 

Kategoria: Archiwum